Rozdział 4
Rekonstruktorzy Dzikiego Zachodu
Z pokoleniem westmanów wiążą się początki ruchu rekonstrukcyjnego w Polsce. Był to początkowo ruch odtwórców Dzikiego Zachodu - nazwijmy go ruchem rekonstrukcyjnym pierwszej generacji. Wydaje się, że jego powstanie łączyło się one jednoznacznie z Bieszczadami i legendą tamtejszego Dzikiego Zachodu. To właśnie w Bieszczadach w 1957 r. pojawili się pierwsi, według mojej wiedzy, rekonstruktorzy – Henryk Wiktorini i Andrzej Merski, którzy wypasali jako kowboje bydło na łąkach dawnych wsi Krywe i Tworylne (patrz pierwszy przypis do rozdziału następnego). Miejscowości te można uznać więc za miejsce narodzin polskiego ruchu rekonstrukcyjnego.
Dwaj pierwsi kowboje mieli wielu naśladowców. Witold Michałowski (s. 16) tak pisze o tym zjawisku:
„Co roku ruszała na południe Polski nowa fala kandydatów na pastuchów. Koni, siodeł, bydła i lassa nie mieli. Chadzali za to orężnie, bo przy pasie jeśli nie lśnił topór, co błyszczy z dala, lub coś w rodzaju kubańskiej maczety, to telepał się chociaż zwykły, kuchenny „gerlach”, w pochwie z baraniej skóry, z włosem na zewnątrz. Chód i nakrycia głowy oczywiście kowbojskie, no, prawie kowbojskie.”
Prawdę powiedziawszy, ludzie ci tak silnie utożsamiali się z Dzikim Zachodem, że (podobnie jak później odtwórcy Indian) nie uważali się za rekonstruktorów, lecz za rzeczywistych – choć niecałkiem pełnych - jego reprezentantów. Ta niecałkowita pełnia brała się głównie z braku pełnego asortymentu przygód i niedostatków wyposażenia.
Na tym tle w 1965 r. powstał we Wrocławiu odtwarzający kowbojów Akademicki Klub Jeździecki, będący skromnym odpowiednikiem Bieszczadów w Polsce Zachodniej:
„Wszystkich tych ludzi – pisze Jerzy Sawka w artykule „Kowboje z Wrocławia, czyli PRL-owskie prawdzieje westernu” („Gazeta Wyborcza”, 1.X.04, Internet) - połączyły konie, młodość, przyjaźń, przygoda. Mają co wspominać: transportowanie koni koleją na Pojezierze Drawskie, rozwożenie owsa po miejscach stacjonowania, biwaki w dzikich naonczas ostępach, napady na pociąg na Pojezierzu Lubuskim, wyścigi na Kaszubach, rajdy z Wrocławia nad morze, bale szeryfa, kupowanie mięsa na kartki, nocne eskapady brzegami jezior, wódkę pitą w krąg wprost z butelki, niedobory piwa i smak tego z trudem zdobytego napoju, jesienne spotkania porajdowe.
Udawali kowbojów na koniach kupionych na wiejskich spędach, bez udokumentowanych rodowodów, ale także na wielkopolanach i z rzadka na szlachetnych angloarabach lub folblutach. Zamiast kowbojskich siodeł mieli ułańskie kulbaki wojskowe, które ktoś kiedyś jakimś sposobem przyhołubił z planu filmowego. Te kulbaki, co roku starannie naprawiane własnymi sposobami, wiernie służyły przez lata.”
Temu samemu tematowi poświęcony jest jeszcze wywiad Katarzyny Górowicz „Szeryf mógł wszystko” z 1 X 04 r. w „Gazecie Wyborczej”. Oto jego fragment:
„[KG:]Kiedy staliście się kowbojami?
[Henryk Geringer d'Oedenberg, kierownik Zakładu Hodowli Koni i Jeździectwa Akademii Rolniczej we Wrocławiu:] - Kiedy stwierdziliśmy, że jazda konna w terenie to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. W grudniu 1965 r. zarejestrowaliśmy AKJ i już w następnym roku wyruszyliśmy w pierwszy rajd konny po Ziemi Lubuskiej. Nasze marzenia się ziściły.
[KG:] Czuliście się jak bohaterowie powieści przygodowych?
[HGO:] - To były niezapomniane przeżycia. Mieliśmy obowiązkowe dżinsy, kapelusze, ostrogi, kamizelki. Był też szeryf, którego władza była nieograniczona.”
Z jednym z tych „kowbojów” miałem okazję zetknąć się w 1988 r., gdy jak gość ze świata powieści przygodowych przejechał konno przez nasz obóz harcerski na Pomorzu Zachodnim. Któż mógł wtedy przypuszczać, że są to już ostatnie lata tego środowiska?
***
„Kaskaderzy literatury” bywali utożsamiani z kowbojami. Hłaskę nazywano wszak „kowbojem literatury”. Stachura wziął zaś udział w jednym z rajdów wrocławskiego AKJ:
„Na jednym z kowbojskich rajdów był pisarz i poeta Edward Stachura. W swoich pamiętnikach wspomina, że czuł się jak członek trupy teatralnej, która po wsiach i miasteczkach daje przedstawienia.”
Sted poniekąd potwierdzał identyfikację siebie jako kowboja, nosząc chustę kowbojską na szyi. Tamte czasy charakteryzowała zresztą duża ilość stopni pośrednich między ubiorem zwykłym, a kompletnym przebraniem rekonstruktora, jak również mała wierność szczegółom, zwana przez dzisiejszych rekonstruktorów „mrokiem”. Także i kowboj, którego widziałem przez chwilę na Pomorzu Zachodnim, wyposażony był niezbyt ortodoksyjnie – miał przytroczoną do siodła maczetę.
W przebraniu kowbojskim chodziła również inna ważna postać tamtych czasów – bieszczadzki rzeźbiarz, po trosze malarz i bard, a nade wszystko włóczęga - Andrzej Wasielewski, zwany Jędrkiem Połoniną1.
***
Lata siedemdziesiąte przyniosły z kolei początki ruchu indianistycznego – tj. „przebierańców”, odtwarzających Indian.
„- Do ruchu przyjaciół Indian ciągnęły nas tradycyjne cnoty przypisywane czerwonoskórym: szlachetność, prawdomówność, odpowiedzialność za słowa i czyny (...) – przyznaje Marek Maciołek, wydawca i redaktor naczelny poświęconego kulturze Indian kwartalnika „Tawacin”.
Pierwsze namioty Indian prerii i indiańskie ogniska pojawiły się na mazowieckich łąkach, beskidzkich halach i w mazurskich lasach – ku zdumieniu ludności i władz PRL – w połowie lat 70. ubiegłego wieku. Grunt pod nie przygotowały czytywane namiętnie przez pokolenia uczniów książki Karola Maya, Alfreda i Krystyny Szklarskich, Nory Szczepańskiej, a także westerny” (Grzegorz Łyś „Indianie z białostockiej prerii”, „Rzeczpospolita”, 4 IX 09).
Przygodni znajomi z ekspedycji naukowej z Łodzi opowiadali mi o tym, jak kiedyś, gdy nocowali pod Otrytem, przysiadł się do ich ogniska ubrany w strój indiański człowiek z psem. Posiedział i sobie poszedł, nie powiedziawszy przez cały czas ani słowa. Jak widać, byli wśród bieszczadzkich zakapiorów nie tylko „kowboje”, lecz również i tacy, którzy odtwarzali Indian.
***
Rekonstruktorzy byli uważani za elitę środowisk turystycznych. Dzisiejsze grupy rekonstrukcyjne mogą sobie tylko pomarzyć o takim poważaniu, jakim cieszyli się wśród ówczesnej inteligencji ich poprzednicy. Byliśmy przecież przekonani, że ludzie ci żyją już w jakiś sposób po drugiej stronie granicy, odgradzającej cudowny świat wolności i przygody od materialistycznego, komunistycznego zniewolenia.
Trzeba tu jeszcze wspomnieć o jednym – bo młodsi, wychowani w innych klimatach, lub obdarzeni gorszą pamięcią ludzie mogą znów nie zrozumieć. W tamtych czasach koń był wciąż atrybutem mężczyzny i kojarzył się z władzą, tradycją wojskową, przygodą. Dziś stał się atrybutem kobiety i kojarzy się ze sfrustrowanymi prywatnymi urzędniczkami, zwanymi na wyrost „buisnesswoman”, próbującymi zaspokoić niedobór więzi międzyludzkich przez kontakt ze zwierzętami2. Co za degradacja! Marzę o czasach, w których jeździectwo znów stanie się sportem dla prawdziwych elit, nie dla degeneratów.
Pod koniec PRL-u pojawiły się pierwsze grupy rekonstrukcji historycznych – nazwijmy je drugą generacją ruchu rekonstrukcyjnego. Ich geneza była jednak nieco inna – wydaje się, że wyrosły one z filmu, będąc w pewnym stopniu skutkiem usamodzielnienia się statystów.