Fragment wydanej w 2019 roku książki Mateusza Nocka "Pociąg Wykolejeńców"
dr Sylwii Gawłowskiej
W drodze do Wrocławia. Bilet zakupiłem od jednej dziewczyny, która miała jechać, lecz zrezygnowała. Czyli raptem za dwadzieścia pięć złotych objechałem. Na samym początku chodziła po autobusie pani, która pytała, czy chcę kawę, czy soczek? Wodę – odpowiedziałem. I jeszcze jej nie widzę, kawę póki co, roznosi – myślałem. Patrzyła na mnie dość dziwacznie, kiedy poprosiłem o wodę spośród większości tutaj, którzy zamawiali kawę, lub jakieś soki. W końcu stanęła nade mną, ta krótkowłosa blond kobieta i do kubeczka nalała mi krystalicznie czystej wody. Przelałem ją do butelki, w której miałem końcówkę poprzedniej. Po chwili zaczęła roznosić ciasteczka, herbatniki o nazwie „BeBe”. Wziąłem jedną paczuszkę.
Wyruszyłem po obiedzie. Około czternastej. Od tej godziny tłukłem się okazjami do samego Tarnowa. Stamtąd trochę szedłem. Odparzyło mi stopy, co było właściwym efektem mojego wyboru, by targać się na autostop. Wiara, a nadzieja – to całkiem, co innego. To dwa różne stany. Nadzieja matką głupich? Nadzieja umiera ostatnia? Kurwa! – Krzyczałem w myślach. Czwartek, Boże Ciało, święto kościelne! Czy przez to? W większej mierze tak, a w mniejszej? Przecież mam gitarę, a na niej nie grywa byle kto! Ludzie, którzy potrafią okiełznać dany instrument, to ludzie dotknięci palcem Bożym. Ich, aniołowie harfiści strzegą.
A także oni, nie zrobią krzywdy innym. Nie wiem, co z to nadzieją? Ale, chyba jej nie czułem. Bardziej wiarę w to, że przecież muszę dojechać… Kawałek podwiózł mnie dobry człowiek, jakieś trzydzieści kilometrów. Jedyny, z którym chyba normalnie się rozmawiało. Trochę dziwny. Tak. Dziwny był, ale podwiózł mnie dalej, gdzie nakierował na drogę wprost do Krakowa. Szedłem. Nadziei już nie miałem, a wiara słabła. Nikt nie chciał się zatrzymać. Wydaje się… Marzy się w domu pięknie! I pola, krajobrazy kojące oczy, lecz kosztem zagotowanych w butach stóp. Potem skóra będzie schodzić… Teraz cholernie piecze – starałem się nie myśleć, ażeby móc jeszcze spory kawałek w miarę przejść.
Kiedy w chwilę po wejściu do autobusu zdjąłem buty i skarpetki, to myślałem, że sam się uduszę! Włożyłem japonki i było już cudownie. Rany… Co za ulga dla stóp, choć dla nosa z początku nie bardzo… – zastanawiająco starałem nie przywoływać wstydu, który niechybnie rzucał się na ową sytuację w mojej głównej roli.
Szedłem. Łapałem jak to się mówi „stopa” i nic. Wiara z nadzieją poszły się… Kochać. Gdy pruliśmy z tymi facetami sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, wyprzedzaliśmy wówczas autobus, który wozi ludzi z Jasła do Krakowa właśnie. Mogłem ten autobus zatrzymać, ale przecież chcę najtańszym kosztem! Jechał również drugi w rodzaju busa. Zacząłem już nawet ze złością machać ręką zamiast tego kciuka, byle się zatrzymał.
Mówiła, że poznała mnie po głosie… Wszedłem i mówię:
– Dzień dobry, za ile do Krakowa?
– Dycha… – odpowiada. Wsiadłem. Kiedy zamknąłem drzwi, kierowca powiedział żebym najpierw poszedł odłożyć bagaże. Czyli gitarę i namiot podręczny. Przytaknąłem. Odwróciłem się w celu poszukania sobie miejsca i nagle serce przeszło mi na drugą stronę. Po lewej stronie na drugim siedzeniu siedziała ona. Przywitaliśmy się. Wtedy poszedłem z bagażami dalej. Rzuciłem na tyły toboły i zacząłem szukać tej dychy. Wręczyłem ją kierowcy, który wcale nie musiał się zatrzymać. W końcu zgarnął mnie w szczerym polu, bez przystanku. Zaciągałem ją na tylne siedzenia. Nie chciała. Wysiadała w Wieliczce, a to już niedaleko. Usiadłem obok niej i rozmawialiśmy. Mówiła, że poznała mnie po głosie, gdy wsiadłem i powiedziałem kierowcy, że idę na własnych nogach z Jasła… On na to: – z Jasła? Nie no, żartowałem! – powiedziałem. Gdy później zobaczyłem ile musiałbym jeszcze iść… A gdyby tak nikt się nie zatrzymał? Dobrze, że wsiadłem… Dobrze, że zgodziłem się sam ze sobą go zatrzymać, gdzie wcale nie było żadnego przystanku. Moja pierwsza prawdziwa miłość bez rdzy! Jakie to zrządzenie losu? Bóg? Nasze Anioły? Czyżby się pobratały? To na pewno… Ale… Czy w kwestii nas? Pięknie wyglądała, jak zwykle zresztą. Zawsze podobała mi się najbardziej, będąc dla mnie najpiękniejszą. Włosy blond i ech… Chyba zamarłem cały. Takie spotkanie… Dała mi wtedy, co prawda gazowanej, ale nie piłem nic od obiadu. Wiele wtenczas myślałem, bo przecież taki zbieg okoliczności? Choć chyba bardziej przeznaczenie. Rozmawialiśmy bardzo długo. Przynajmniej dla mnie były to długie chwile. W duchu cieszyłem się z ich rozciągłości w jej obecności. Wkrótce wysiadła. Spoglądałem jeszcze z tylnego siedzenia, bo przesiadłem się do swoich tobołków, czy aby nie patrzy. Nie spojrzała. Natomiast ja patrzyłem, aż znikła mi z oczu.
We Wrocławiu nocleg zapewnił mi Mirek. Poznałem go całkiem niedawno od zdecydowania się wyruszenia w ów podróż. Łączem internetowym będąc w pewnej grupie, gdzie sam zaproponował już w ostatniej niemal chwili, że może dać mi dach nad głową, na tę jedną noc we Wrocławiu. Nocą szedłem miastem – Wrocław. Był w dalszym ciągu czwartek, nic się w tej kwestii nie zmieniło. Szedłem dość daleko ze stacji PKS na ulicę Św. Antoniego. Być może to blisko? Nie sprawdzałem. Jeśli tak, to najwidoczniej nadrobiłem sobie drogi. Choć nie sądzę. Miasto pięknie oświetlone, zresztą Wrocław zawsze mi się podobał, chociaż nigdy wcześniej w nim nie byłem. Teraz pierwszy raz w krótkich spodenkach i japonkach przemierzałem dworzec główny, a następnie rynek, gdzie zabawa wszelka toczyła się w najlepsze. Odnalazłem poszukiwaną ulicę i wstąpiłem w jasne progi ratującego mnie tej nocy człowieka.
Wstałem około dziewiątej. Spać poszedłem gdzieś o drugiej, mimo to, wyspałem się. Zapewne będąc pod wpływem nieświadomej adrenaliny w stosunku, co do dalszej podróży. Miałem jeszcze trzy święte kanapki od Mojej Ukochanej Siostrzyczki. Twarz opłukałem. Stopy pochlapałem po raz drugi nad ranem zimną wodą i ulga. Mieszkanie ładne. Było wpół do jedenastej. Poszliśmy z Mirkiem pozwiedzać. Zabrałem wszystko co moje i wyszedłem.
Zwiedzaliśmy. To znaczy… Ja zwiedzałem. Mirek zaś obejmował rolę mojego przewodnika. Wytłumaczył także, co czynić dalej. Z jego instruktarzu wynikało, iż z tramwaju wysiadam tuż przy zwanej wylotówce na Lubin. Na kartonie wcześniej Mirek wypisał mi nazwę Lubin/Głogów, z którą przeszedłem kawałek dalej już pośród zewsząd pól i drzew z dala od budynków i ludzi. Stanąłem na moście nieopodal „wyspy”, zatoczki i trzydzieści sekund nie minęło od okazania przejezdnym skrawka kartonu z miejscowościami, a już trąbił na mnie stojący na wysepce za mną samochód dostawczy! Do Lubina mnie zabrał, bo on do Zielonej „Falubaz” Góry! Zostałem zaproszony i miałem się na niego powołać! Bardzo sympatyczny człowiek, który przez krótkofalówkę znalazł mi transport do Głogowa. Z jednego auta w drugie wsiadłem. Tym razem jechałem z kobietą. Wysiadłem w Głogowie i pieszo szedłem do Kotli. Tuż przy kończącym się mieście Głogów, w drodze na Sławę, moją osobę zgarnął miły ktoś. Niewiele z tego, co zdążyłem zauważyć, starszy wiekiem. Dlaczego miły, dlaczego tak wszystkich wychwalam? Czyżby o tak sobie? Wcale nie. Akurat, być może tak się trafiło, ale jechałem z takimi ludźmi, którzy albo podwozili mnie dalej niż się spodziewałem, albo załatwiali mi z miejsca drugi transport w miejsce, z którego było mi łatwo dojść w wyznaczony docelowy punkt. I tak też było w tym przypadku, kiedy ten chłopak podwiózł mnie o wiele dalej tym bardziej, że nie było mu po drodze. Potem zawracał. Jednakże spotykanie takich ludzi, nawet mając świadomość, że nigdy już w życiu nie będzie miało się okazji z nimi spotkać, jest niewątpliwie cudowne. Tę radość przetwarza każdy wewnątrz i zawsze umacnia to duszę, umacnia serce oraz oczyszcza umysł ze złej energii. Człowiek wtedy zaczyna mieć nadzieję i wiarę niezłomną.
Z Kotli do Grochowic szedłem z kobietą, która prowadziła rower z zakupami, z Głogowa. Jak twierdziła, dojeżdża codziennie do Głogowa z Kotli, i robi zawsze ponad piętnaście kilometrów. Była najwyraźniej zachwycona moją osobą, gdyż dużo rozmawialiśmy i ciągle nakierowywała, gdzie mam iść. Nagle przeprosiła i odstąpiła od wspólnego marszu wchodząc do sklepu po pestki słonecznika dla córki, jak mówiła. Tam wraz ze swoim zachwytem, który słyszałem na zewnątrz (czekając na nią) sprawiła, iż wyszedł człowiek mniej więcej, równy mi wiekiem, z propozycją podwózki na sam festiwal.
Tam rozgościłem się spokojnie. Jako jeden z pierwszych dostałem identyfikator konkursowicza. Rozłożyłem namiot i plątałem się, aż nie zauważyłem dwojga ludzi z gitarami, do których postanowiłem podejść i zagadnąć. Pamiętałem, że ów chłopak grał na festiwalu im. J. Kaczmarskiego w Kołobrzegu. Dziewczynę zaś znałem skądś, nie wiedząc dokładnie skąd. Wieczorem piliśmy gorące herbaty. Było okropnie zimno. Nocą, po wszystkim, siedzieliśmy przy ognisku. Wzięliśmy gitary z zamiarem dołączenia do zabawy. Kubie zaproponowałem spanie w jednym namiocie, moim. Miałem dużo miejsca i Sylwii także proponowałem, bez zbędnych podtekstów. Po prostu we trójkę byłoby zdecydowanie cieplej, gdy noc czerwcowa chłodna. Nie chciała i w sumie się nie dziwię z kilkunastu powodów. Niemniej z grzeczności choćby, proponowałem. Sylwia poszła spać do swojego samochodu. Kuba, do mojego namiotu. Ja zostałem i grałem do drugiej nad ranem. Chcieli, abym grał do rana, ale rano miałem konkurs, więc musiałem się zmyć. Na koniec, bo jakieś ostatnie sześć piosenek śpiewałem mając na głowie górniczą latarkę, przed sobą pulpit muzyczny, a na nim śpiewnik. Ładnie się pożegnałem i zniknąłem we własnym namiocie, gdzie Kuba już wtulony w śpiwór smacznie spał. Zimno było. Spałem w futerale, choć i tak zmarzłem. Ognisko nie zgasło i niektórzy przy nim trwali od dnia zeszłego, kiedy rankiem przyszedłem tam się ogrzać. Wstałem o siódmej.
Zwiedzaliśmy. Z Krzyśkiem i Lucyną byliśmy na długim spacerze zobaczyć dom (w którym Sted pomieszkiwał) z tablicą upamiętniającą poetę. Nie myłem się od czwartku. Jakąś wannę dali i to wszystko! Ciężko więc. Chciałem zostać do końca, ale czynniki pogodowe i to, że złożyłem namiot (nie widząc siebie w nim kolejnej nocy) sprawiło, iż było mi to zupełnie obojętne. Ja i Synia, nic nie wygraliśmy, zaś Kuba dostał wyróżnienie. Ale wiem, że zyskałem niewyobrażalnie więcej, niż mogłem się spodziewać… Ważne, że mój Wilk Stepowy tam się pokazał. Wyszczerzył zęby i groźnie zawarczał. Siostrze kupiłem koszulkę z nadrukiem „20 edycja Stachuriada”.
Przecież pieniądz to papierek. Dostajemy coś, za papier. Dostaję gitarę ze sklepu, nową, nowiutką, nowiusieńką, porządną! Jakby cholera za darmo! Gitara daje mi wyżywienie. Owszem, pieniądz także, ale jego ubywa, gitary nie! Gitara jest! Na niej człowiek się kształci, dzięki niej i przy niej jakoś wygląda, pieniądz to obieg. Pieniądz nic nie daje! Kto sobie przyswoi tę mentalność temu będzie o wiele łatwiej postrzegać życie. Weźmy na przykład książkę. Książkę masz. Zdobywasz pewną wiedzę, cenne informacje, które przydają ci się w życiu. Zmienia się kształt myśli i mózgu, postrzegania. A pieniądz? Wobec tego, pieniądz jest głupotą. Nie nakłaniam do kradzieży, ale paradoksem, świństwem i beznadzieją jest, że takie gówno rządzi światem! Że dzięki niemu można kupić coś, co pozwoli się kształcić, czy coś przeżyć, a nie na odwrót! Że miast mieć gitarę i na niej grać, i tym samym pieniądze zdobywać (choć to śmieszne) wpierw trzeba je mieć, by mieć gitarę, na której, a raczej, dzięki której zdobywa się fundusze na inne w życiu cele. Zatem więc! Czas się liczy! W dupie mam pracę, osiem godzin dziennie, czy dwanaście godzin dziennie cholernej harówy fizycznej! Czy gdziekolwiek w Polsce lub za granicami państwa tym bardziej! Trzeba robić to, co się kocha i prawdziwie życie swoje toczyć! Bo nie wyobrażam sobie za marne pieniądze na miesiąc, harować w czymś, co jest najgłupszą rzeczą, klęską, jeśli ma się w rękach i głowie fach! Do kurwy nędzy!
Nie chciało mi się wracać z powrotem autostopem. Nie miałem także siły. Wobec czego, zabrałem się z Sylwią i Kubą. Nie zdążyłem się pożegnać z Krzyśkiem, Lucyną i resztą ogniskowych znajomych, którzy czekali na mnie wieczorem. Obiecałem im, że będę. Cóż. Trudno. Się jeszcze zapewne spotkamy, na polanie!
Wyjechaliśmy około dziewiętnastej. Zmieściłem się jakoś z tyłu, pośród całego sprzętu, gitar i bagaży. Trochę błądziliśmy po Legnicy, nie mogąc z niej wyjechać, było to zaraz po tym, kiedy wstąpiliśmy do lubińskiej galerii, gdzie Kuba postawił nam posiłek. Spośród przeróżności na talerz ubieraliśmy sobie rozmaitości, na wagę. Nie czułem się po tym najlepiej, co owocowało ostrą biegunką w WC na stacji. Nieco przysypiałem nocą. W Kielcach, bo tam mieszkała nasza blondi, mieliśmy być planowo na czwartą rano. Po pożegnaniu z Kubą w Katowicach, całą drogę rozmawialiśmy. Jeszcze mnie ostro przeczyściło na stacji kolejnej, lecz tym razem przodem. Wyrzygałem te świństwa z Lubina: bigos, kiełbasę, pieczone ziemniaki, sałatkę, rzodkiewkę, cebulę i Bóg jeden wie jeszcze co!
Padał deszcz kiedy dojechaliśmy. Z nią uregulowałem, rachunek. Pożegnaliśmy się ładnie i zwiedzając jeszcze kielecką starówkę, wkroczyłem na dworzec po czwartej nad ranem. Pytałem o bilet do Rzeszowa przez Kraków z przesiadką tamże. Sześćdziesiąt złotych! Późniejsze były droższe. Zapłaciłem. Spać chciało się śmiertelnie. Wysiadłem w Krakowie. Przeczekałem godzinę i znów w pociąg. Trafili się w przedziale tacy, co z podróży z Serbii wracali, mili dość. Młoda rodzina. Wyjechałem o siódmej dwadzieścia osiem, na jedenastą czternaście planowany przyjazd. Miałem dziwne przeczucie, że do wagonu wsiądzie zakonnica. Słońce wschodziło i dość mocno zsyłało w okna pociągu swoje promienie. Miałem również równorzędne przeczucie do tamtego, iż wejdzie nie tylko do wagonu, w którym byłem ja, ale i do przedziału, w którym już zostałem sam. Zdrzemnąłem się trochę. Po pół godziny sunięcia po szynach, już samotnie w przedziale, zbudziło mnie to drastycznie świecące słońce. Ocknąłem się i wtedy weszła jedna zakonnica, a zaraz za nią, druga i trzecia. Pociąg stawał w słonecznych promieniach. Ubrałem się do wyjścia i pierwszy raz w życiu wysiadłem na rzeszowskim dworcu kolejowym, skąd od razu udałem się do Staszka.